Autor |
Wiadomość |
Don Self
Geniusz
Dołączył: 28 Mar 2010
Posty: 554
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: mężczyzna
|
|
Rozdział pierwszy. Apokalipsa. |
|
To nie jest ten tekst, o którym z tobą rozmawiałem Lux. Napisałem rozdział tej historii dawno. Sądziłem, że coś z tego będzie, ale się zniechęciłem, bo jakoś nudno mi się wydawało. Trochę nie w moim stylu jest senne prowadzenie akcji. Zresztą sami oceńcie co z tego wyszło. Tekst długi, więc nie musicie czytać całości.
ROZDZIAŁ 1
W jednej z wsi niedaleko Concordu, stolicy stanu New Hampshire, mieszkał Ronald Smith wraz z rodziną. Od lat zajmował się farmą, którą odziedziczył po ojcu wiele lat temu. Po śmierci jego rodziców gospodarstwo rozrosło się do ogromnych rozmiarów. Ronald odkupił za bezcen kilkanaście hektarów urodzajnej ziemi od okolicznych rolników. Wszystko po to by po kilku latach odsprzedać to państwu za ogromne sumy. Jego pola uprawne były o tyle interesujące, że kilkanaście kilometrów pod powierzchnią, na której latem złociło się zboże, rozciągają się złoża paliwa kopalnego. Nikt nie wiedział na ten temat nic konkretnego, nawet właściciel wartościowych terenów. To naukowcy zwęszyli „żyłę złota” i rozwiązanie wszelkich ludzkich problemów związanych z wyczerpanymi złożami węgla i gazu ziemnego, które w końcu udało im się zastąpić. Ron pamiętał, jakby to było dziś, jak dwóch ubranych w drogie garnitury mężczyzn zapukało do jego drzwi. Podali mu do rąk umowę i kwotę jaką proponowali za jeden hektar jego ziemi. Kiedy stary Smith zobaczył czwórkę i pięć zer obok niej od razu zgodził się na postawione warunki. Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać, że jeśli chciał zarobić musiał sprzedać wszystkie swoje ziemie.
Faceci w czarnych garniturach poszli zaraz po tym jak złożył swój podpis na umowie. Następnego dnia pojawiły się buldożery i jakiś gość z czekiem w neseserze. Ron przyjął go z otwartymi ramionami. Nie zwracał uwagi na ogromne żółte maszyny na gąsienicach niszczące jego uprawy. Nie obchodziło go nic poza tym, że za chwilę miał być bogatszy o ponad dwa miliony dolarów. Ron dzień wcześniej zdążył poinformować o wszystkim żonę, która niechętnie przyjęła do wiadomości fakt iż jej mąż pozbył się sześciu hektarów ziemi. Była cholernie wkurzona. Ron uspokajał ją jak umiał, mówił, że za jakiś czas mu podziękuje. Miał rację. Betty po rękach go całowała ze szczęścia. Była tak podekscytowana, że zapomniała odebrać wnuczkę z przedszkola. Całkiem nowy status społeczny kompletnie zawrócił jej w głowie. Z czasem przestała się liczyć z ludźmi biedniejszymi od niej. Zastanawiała się nawet jak pozbawić męża całego majątku i uciec za granicę. Na szczęście szybko się opamiętała i z powrotem zaczęła cieszyć się, że z Ronem tworzy szczęśliwy związek. Każdy kto ich znał musiał z czystym sumieniem przyznać, że Smithowie bardzo rzadko się kłócili. Ich dzieci wyrosły na grzecznych i odpowiedzialnych ludzi. Anthony i Mark nie byli chłopakami, którzy
wiecznie szukali guza. W stu procentach wdali się w ojca. Był równie spokojny i dobry, co innego Betty, która miała swoje humory. Ron dziękował Bogu, że szybko przechodziła jej złość. Kochał też swoją nieskończoną cierpliwość, która ratowała ich związek przed spięciami. Bywały dni, że Ron i Betty prawie wcale ze sobą nie rozmawiali zajęci swoimi sprawami. Najczęściej było tak, kiedy musieli ciężko pracować na utrzymanie rodziny. Wraz z nadejściem dostatku i pieniędzy do głównych zajęć rodziny należały rozrywki. Betty godzinami przebywała w salonie piękności, a Ron uwielbiał polować. Kilka razy w miesiącu chodził do lasu by ustrzelić tłustego bażanta, albo jelenia o majestatycznie wywiniętych rogach.
Kilka miesięcy po tym jak na jego polach wybudowano kopalnię nowego paliwa, o którym Ron nic nie wiedział. W tej samej sytuacji co rodzina Smithów, była reszta świata, która nie słyszała o badaniach amerykańskich naukowców. Każdy kraj był u progu wielkiego kryzysu, którego bezpośrednią przyczyną było wyczerpywanie się ostatnich zasobów węgla i gazu ziemnego. Obu paliw starczyło na jeszcze, góra, trzy miesiące. Amerykańscy uczeni przewidywali co może się stać, gdy zabraknie tak ważnych surowców naturalnych. Póki co postanowili w konspiracji prowadzić dalsze badania, by nie wzbudzać niepotrzebnej paniki wśród ludzi, która jak spekulowali i Taak miała wybuchnąć prędzej czy później. Raczej prędzej – mówili między sobą. Tymczasem nieświadomi niczego ludzie najnormalniej w świecie zajmowali się swoimi sprawami. Dobrym przykładem był Ron, który od rana przemierzał gęsto zarośnięty las.
Było chłodno, wiatr smagał jego poorane zmarszczki policzki i czoło. Jego mądre oczy zdradzały ogromne zaciekawienie i uwagę skupioną na czymś czego nikt inny nie byłby w stanie zobaczyć. Kurczowo ściskał swojego nowego winchestera, którego kupił w antykwariacie za, niewiele ponad, piętnaście tysięcy dolarów. Był warty swej ceny, bo tego modelu nie produkowano od 2144 roku, czyli od stu czterech lat.
Od rana świeciło słońce, kiedy Ron wychodził z domu, dopiero zaczynało swoją codzienną wędrówkę po nieboskłonie. Mimo tego, że do lasu przedzierały się pierwsze ciepłe promienie Ronowi było zimno. Rosa zmoczyła mu całe kalosze i nogawki spodni moro. Stary Smith dokładnie przyglądał się każdemu, nawet najmniejszemu, krzakowi. Z gracją baletnicy przestępował z nogi na nogę. Jego pies myśliwski warczał leżąc obok lewej stopy pana. Wyglądało na to, że coś wypatrzył.
– No, pokarz piesku co dojrzałeś. – szepnął doń Smith. Pies, który wabił się Prezes, zrobił to o co prosił Ron. Ruszył biegiem przed siebie w kierunku dużej polany porośniętej krzewami jagodowymi i sędziwymi dębami. Ron pamiętał, że jako dziecko często tutaj przychodził. Te drzewa od zawsze były takie wysokie, pomyślał.
– Dobra psina. – zawołał za nim. Kilkanaście czarnych jak smoła kruków zleciało z wysoko zawieszonych gałęzi, na moment przysłaniając słońce. W lesie zrobiło się ciemniej, ale tylko przez ułamek sekundy. Ron ruszył za Prezesem przeskakując kłujące pnącza krzewów jagodowych, które pokryte były dorodnymi fioletowymi owocami. Chwycił broń pod pachę i przyspieszył widząc, że pies ani myśli się zatrzymać. Prezes po przebiegnięciu około stu metrów zaczął zwalniać. Ron odetchnął z ulgą, bo nie był przyzwyczajony do biegów długodystansowych. Rozejrzał się za psem, który błogo merdając ogonem przystanął za rozłożystą wierzbą płaczącą, której gałązki zwisały prawie do samej ziemi. Ron odsłonił je jak kurtynę i
wszedł pod „kapelusz” ogromnego drzewa. Kiedy zrobił dwa kroki wprzód wpadł na dużą pajęczynę rozpiętą między pniem a koniuszkami cieniutkich gałązek. Zaczął się szamotać i wymachiwać rękoma na oślep. Kilka razy wydał z siebie basowy krzyk, a kiedy uwolnił się z lepkiej sieci odetchnął z ulgą.
– Cholera jasna! Co to za miejsce? – zdziwił się Ron. Nigdy wcześniej tutaj nie był, przynajmniej nie pamiętał żeby kiedykolwiek siedział pod tym drzewem. Spojrzał w górę. Nad jego głową rozpięte były dziesiątki, podobnych do tej z której się dopiero uwolnił, sieci. Ten widok przyprawił go o mdłości. Cofnął się i jak najszybciej wytoczył zza kurtyny liści. Zakrył usta dłonią jakby chciał się powstrzymać od krzyku.
Co to jest, u licha? – pomyślał. Nie miał pojęcia skąd wzięło się tyle ogromnych pająków wśród gałęzi starej wierzby.
– Były wielkości mojej dłoni, albo większe! – rzucił z fascynacją, której w ogóle się nie spodziewał. Chciał stąd jak najszybciej uciec, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o Prezesie. Zastanawiał się co pies znalazł za tą cholerną wierzbą. Obszedł ją dookoła z daleka omijając nawet najmniejszą gałązkę. Kiedy był już w bezpiecznej odległości od siedliska obrzydliwych pająków spojrzał przed siebie. Dostrzegł Prezesa, który leżał bezczynnie obok nieżywej sarny. Kiedy zbliżył się do psiaka ujrzał głęboki na dwa metry dół, w którym leżały jeszcze cztery jelenie i jeden dzik. Ron zmrużył oczy. Nigdy nie widział czegoś takiego. Każde ze stworzeń leżało na wznak z dziwnym grymasem na twarzy i oczami wywróconymi tak, że wydać było tylko nabiegłe krwią białka. Miały zjeżoną skórę i łuszczące się kopyta, zaczęły się rozkładać. Smród jaki poczuł Ron był tak obrzydliwy, że zwymiotował. Otarł usta rękawem nowej kurtki. Chwycił psa za obrożę i pociągnął w swoją stronę.
– Choć tutaj, bo się jeszcze zarazisz jakimś paskudztwem. – powiedział marszcząc brwi. Na jego czole powstały nowe, większe zmarszczki. Pies nie spuszczał wzroku padliny leżącej w rowie. Ron cały czas zastanawiał się skąd wziął się ten dół i dlaczego w jednym miejscu padło aż tyle zwierząt? Po chwili dostrzegł jeszcze jeden istotny szczegół. Każde ze zwierząt było podrapane, a ich sierść lekko zwęglona w kilku miejscach. Zupełnie jakby kilka minut temu leżały na ruszcie grilla. Ron w pierwszej chwili podejrzewał kłusowników, bo jak sądził tylko oni mogliby się dopuścić takiej zbrodni. Nie miał pojęcia co robić, aż w pewnym momencie doznał olśnienia. Wyjął z kieszeni komórkę i wystukał numer na policję. Odebrała młoda policjantka, która zapewne niedawno weszła w szeregi stróży prawa. „Za chwilę patrol przyjedzie na pana farmę” usłyszał i odłożył słuchawkę. Spojrzał jeszcze raz na rozkopany grobowiec, a potem zerknął na Prezesa. Jego dwuletni foxhound amerykański leżał z postawionymi uszami i twarzą zwróconą w stronę padliny. Wyglądał jakby zastanawiał się dlaczego Ron nie bierze ze sobą znalezionych zwierząt. Brązowe i białe łaty na ciele psa lśniły w promieniach słońca, które coraz bardziej dawało o sobie znać. Ron schylił się nieco i pogłaskał go w umięśniony grzbiet. Prezes zamruczał błogo.
Oczekiwany patrol przyjechał po piętnastu minutach. Kiedy Ron usłyszał wyjącą w pobliżu syrenę zawrócił do domu, gdzie miał się spotkać z policjantami. Zaraz potem zaprowadził funkcjonariuszy w miejsce, w którym dokonał przerażającego znaleziska. Pies pobiegł w ślad za nimi. Maszerowali w milczeniu, aż doszli w sąsiedztwo równie strasznej wierzby, pod którą nie kazał im wchodzić. Stary przysadzisty policjant i jego niewiele młodsza asystentka
posłuchali Rona i ostrożnie obeszli dookoła drzewo o parasolowatej koronie. Zaraz za wierzbą płaczką, jak nazwał ją Smith, znajdował się zbiorowy grobowiec. Policjantka Emily Wane na widok rozkładających się ciał saren i dzika zareagowała tak samo jak Ron kilkanaście minut wcześniej.
– Przepraszam, ale nie mogę na to patrzeć. – wycedziła przez zęby zakrywając usta by znowu nie zwymiotować. Odwróciła się na pięcie i odchodząc dodała – Poczekam w samochodzie. Jeszcze raz przepraszam.
– Nie ma sprawy, poradzę sobie. – odpowiedział jej partner Mark i machnął za nią ręką na pożegnanie. Ron uchylił głowę, bo policjant prawie trafił go swoją ogromną, jak pokrywa od garnka, dłonią.
– Przepraszam, nie zauważyłem, że pan za mną stoi. – usprawiedliwił się z wymuszonym uśmiechem na twarzy. Odwrócił głowę w stronę martwych zwierząt. Prezes biegał dookoła dołka i z zainteresowaniem przyglądał się zwłokom.
– Mój pies to znalazł jakieś pół godziny temu. Nie mam pojęcia kto mógł zrobić coś takiego, ale podejrzewam, że to sprawka jakiegoś kłusownika. – wydedukował Ron pocierając dłonią podbródek. Mark słuchał jego wywodów z uwagą, a kiedy Smith zamilkł, policjant zabrał głos.
– Też tak sądzę, ale nie widzę nigdzie wnyków, ani drutów. Do tego każde zwierze jest mocno poobijane. Widzi pan te dziwne przypieczone nacięcia na ich grzbietach? – zapytał pokazując palcem na sarnę leżącą u stóp Prezesa.
– Widzę. Też mnie to niepokoi. Co pan proponuje z tym zrobić? – zapytał Ron. Policjant złapał się pod boki i spojrzał w przestrzeń za psem. Ron wodził wzrokiem za Markiem, który zmrużył oczy. Po chwili ciszy, którą od czasu do czasu przerywało ćwierkanie ptaków i poszczekiwanie Prezesa, Mark przemówił.
– Zastanawia mnie jedna rzecz. Mianowicie w tym lesie nigdy nie było kłusowników, co więcej, nie zginęło tutaj żadne zwierzę. Ta sprawa ma drugie dno. Sądzię, że to może mieć związek z tą kopalnią, którą zbudowano na pańskim polu. Musi się pan skontaktować z ludźmi, którzy podpisywali z panem umowę. – poradził Mark.
– Tak pan uważa? – zapytał Ron. – Może jest w tym ziarno prawdy. Zadzwonię do nich jeszcze dzisiaj.
– W takim razie sprawa załatwiona. Zadzwonię po kolegów, aby pomogli mi pozbierać te zwierzęta. – powiedział Mark. Dwie godziny później było po robocie.
Kiedy Ron wrócił do domu Betty nie było. Sądził, że jak zawsze spędza czas w Concordzie na zakupach. Zawsze miała ten sam plan dnia. Najpierw śniadanie, potem wyjazd na zakupy. Każdy dzień kończyła w salonie piękności, a wczesnym wieczorem wracała do domu. Przez to Ron nie miał czasu nawet z nią porozmawiać. Jedynie w czwartki piątki kiery robiła sobie dwa dni wolnego od wyjazdów. Ron musiał wszystkie sprawy załatwiać sam, tak samo było i w tym przypadku. Zadzwonił do instytutu badawczego, który, jak się dowiedział, był kupcem jego ziemi. Nie miał pojęcia dlaczego naukowcy zainteresowali się polami, które kiedyś należały do niego. Czasami zastanawiał się po co wybudowali kopalnię.
Może odnaleźli zaginione złoża węgla, albo gazu ziemnego, którego zaczyna brakować na świecie? – myślał. Bądź co bądź to nie byłą jego sprawa, jak powiedzieli mu przedstawi ciele instytutu badawczego. Zdziwiło go ich zachowanie, ale nie dzwonił po to by dociekać czemu zachowują się jak ostatnie chamy.
Ron zapytał o to czy budynek wzniesiony na jego ziemi mógł w jakiś sposób zaszkodzić środowisku. Instytut oczywiście stanowczo zaprzeczył jego insynuacjom, które uznał za bezpodstawne i całkowicie niedorzeczne.
– Niestety, będę musiał sobie z ty sam poradzić. – powiedział do siebie jak tylko odłożył słuchawkę. – Jutro wybiorę się do tej kopalni i sprawdzę co jest grane. – dodał. Liczył, że pracownicy powiedzą mu coś więcej i nie odprawią go z kwitkiem przy pierwszej okazji.
Mylił się.
To jest podejrzana sprawa, pomyślał jak wyrzucono go z gabinetu kierownika kopalni.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Czw 15:02, 14 Paź 2010 |
|
|
|
|
Lux
Gość
|
|
|
Dobra, jak obiecałem. W końcu sprawdzam ;D
| | Było chłodno, wiatr smagał jego poorane zmarszczki policzki i czoło. |
Zmarszczkami, chyba miało być. Ale ogólnie dobrze, bo dopiero tutaj jakiś błąd się rzucił w oczy. A nie był jeszcze jeden, ale nie wypisałem. Chociaż... skoro i tak już sprawdzam:
| | Póki co postanowili w konspiracji prowadzić dalsze badania, by nie wzbudzać niepotrzebnej paniki wśród ludzi, która jak spekulowali i Taak miała wybuchnąć prędzej czy później. |
To ,,Taak" nieco się nie zgadza ;D
| | Było chłodno, wiatr smagał jego poorane zmarszczki policzki i czoło. Jego mądre oczy zdradzały ogromne zaciekawienie i uwagę skupioną na czymś czego nikt inny nie byłby w stanie zobaczyć. |
Powtarza się jego.
| | za rozłożystą wierzbą płaczącą, której gałązki zwisały prawie do samej ziemi. Ron odsłonił je jak kurtynę i
wszedł pod „kapelusz” ogromnego drzewa. |
Tu nie powinno być przeskoku do następnej linijki, ale to pewnie tylko przeoczenie.
| | – Były wielkości mojej dłoni, albo większe! – rzucił z fascynacją, której w ogóle się nie spodziewał.– Były wielkości mojej dłoni, albo większe! – rzucił z fascynacją, której w ogóle się nie spodziewał. |
Coś tu z czasami się pomieszało. Mówi teraz o teraźniejszości, że ,,były". Mam nadzieję, że dość jasno przedstawiłem swoje myśli. Chodzi o to, że raczej powinien powiedzieć ,,Są wielkości mojej dłoni...".
| | Nie miał pojęcia co robić, aż w pewnym momencie doznał olśnienia. |
Olśnienia przy tak prostej i oczywistej czynności? Nie pasuje to jedno słowo.
| | Zaraz za wierzbą płaczką, jak nazwał ją Smith, znajdował się zbiorowy grobowiec. |
Zbiorowy grobowiec to raczej do ludzi się odnosi. W tym przypadku raczej tak być nie może. Nie wiem, jak to nazwać, ale tak to nie da rady.
| | Mark słuchał jego wywodów z uwagą, a kiedy Smith zamilkł, policjant zabrał głos. |
Wywód to raczej bardziej rozbudowana i dłuższa wypowiedź. Może lepiej po prostu ,,jego słów".
| | Zadzwonię do nich jeszcze dzisiaj.
– W takim razie sprawa załatwiona. Zadzwonię po kolegów |
Powtarza się ,,zadzwonię".
Dobra, skończyłem. Ogólnie to od razu stwierdzam, że tekst wcale nie jest nudny. Wydaje mi się być nawet nieco ciekawszy niż te poprzednie fragmenty, które wstawiałeś (nie pamiętam tytułu). I to mówię szczerze. Poza tym na prawdę przyjemnie się czyta. Teraz byle wszystko nie zamarło, bo jak będzie takie ciągnięcie tego wszystkiego bez budowania dodatkowego napięcia (że tak powiem), to wszystko klapnie. Oczywiście to tylko moje zdanie, więc nie musisz się w ogóle tym sugerować.
I chyba tyle mam do powiedzenia. Na prawdę tekst bardzo ciekawy... i zauważyłem jeszcze jedną rzecz. Kiedy zaczynasz swoje powieści/opowiadanie, to fabularnie są bardzo podobne. Tak samo w tym, jak i w poprzednim tekście zaczynało się tym, że bohater odnajdował jakieś tajemnicze miejsce i wikłał się w równie tajemniczą historię. Nie wiem, czy zwyczajnie da się inaczej zacząć takiego typu teksty, ale może po prostu spróbuj kiedyś jakoś inaczej. To oczywiście nie jest jakiś tam błąd czy coś, ale wydaje mi się, że taka różnica trochę by zmieniła. Zobaczymy, jak Ci pójdzie ten początek powieści, o której ze mną pisałeś.
To życzę dużo weny i powodzenia w pisaniu ;D
|
|
Sob 11:19, 16 Paź 2010 |
|
|
Don Self
Geniusz
Dołączył: 28 Mar 2010
Posty: 554
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: mężczyzna
|
|
|
|
Tak, dzięki za ocenę. Właśnie pracuję nad prologiem, który trochę ciężko się pisze, bo nie bardzo wiem co w takim prologu powinno się znaleźć. Mam jednak nadzieję, ze do końca weekendu skończę go pisać.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Sob 15:00, 16 Paź 2010 |
|
|
Lux
Gość
|
|
|
To powodzenia. Ja sam powinienem coś napisać, ale nie za bardzo jest wena, wiec sam rozumiesz...
|
|
Sob 15:26, 16 Paź 2010 |
|
|
Don Self
Geniusz
Dołączył: 28 Mar 2010
Posty: 554
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: mężczyzna
|
|
|
|
Rozumiem aż za dobrze:P
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Sob 15:33, 16 Paź 2010 |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|