Autor |
Wiadomość |
Lux
Gość
|
Najemnicy. Rozdział 26 Powrót zza grobu |
|
Jak w temacie. Wrzucam kolejny rozdział Najemników. Od razu przepraszam za ewentualne nieścisłości, ale nie da się tego uniknąć wstawiając zaledwie fragmenty całej powieści. Mam nadzieję, że to będzie niewielki dyskomfort. Nie piszę już nic więcej, bo tekst dość długi. Nie zrażajcie się tym, oczywiście. Po prostu sprawdźcie ile zdołacie, jeżeli w ogóle zdołacie przebrnąć ;D
Grave nigdy nie zwierzał się ze swoich wątpliwości, choć często myślał na głos nie zdając sobie z tego sprawy. Na początku sądziłem, że to właśnie w ten sposób Meren dowiedział się o Runie Pustki. Dopiero potem dowiedziałem się, że Grave z własnej woli zdradził mu to, czego dowiedział się w kolonii. Ale nawet Meren nie mógł pojąć, jak wielkim ciężarem były dla naszego wodza te wieści. Bo właśnie wtedy dowiedział się, z jakiej przyczyny zginęli jego podkomendni. Musiał teraz dokonać kolejnego wyboru: czy dokonać pomsty na Arcyrusie udaremniając mu plany, czy wrócić do Jaskini, by wreszcie zaprzestać mieszania się do polityki. Cóż z tego, że dokonał wyboru, skoro los i tak pchnął go w zupełnie inną stronę.
Zdziennika Ber'gona, pierwszego Najemnika
Rozdział 26
Powrót zza grobu
Kopyta końskie wzbijały tumany kurzu, który wirował w powietrzu pchany przez wiatr, by osiąść na błękitnych szatach jeźdźców. Wszyscy kiwali się sennie, jakby spędzili na wędrówce wiele dni i nocy nawet bez chwili wytchnienia. I rzeczywistość na prawdę była podobna. Przez prawie tydzień Najemnicy przemierzali ziemie Królestwa Kardii, by wreszcie wrócić do domu. Wszyscy mieli dość tej podróży, którą rozpoczęli kilka miesięcy temu. Przez całą drogę marzyli o Jaskini, choć wcale nie była ona przytulnym domkiem, z kominkiem i suto zastawionym stołem, ale tam czuli się jak u siebie. Tam stworzyli dom, do którego pragnęli w końcu wrócić.
Meren już od dłuższego czasu zastanawiał się, co właściwie postanowił Ber'gon, gdy dotarły do niego wieści o upadku kolonii. Młodzieniec nie znał go zbyt dobrze, ale domyślał się, że siwy Najemnik na pewno nie dopuści do siebie myśli o śmierci Grave'a i pozostałych. A nawet jeśli z tym by się pogodził, cóż mógłby zrobić. Przecież na pewno nie naraziłby ludzi, którzy pozostali pod jego komendą, by pomścić towarzyszy. W dodatku i tak nie miał pewności, co do ich śmierci. Ber'gon był doświadczonym i niezwykle cierpliwym wojownikiem. Za takiego przynajmniej uważał go Meren. Młodzieniec zastanawiał się, czy nie zapytać Grave'a co o tym wszystkim sądzi, ale rozmyślił się widząc nieruchomą maskę, w jaką zamieniła się twarz wodza. Najmłodszy z Najemników domyślał się o czym myśli przywódca. Sam długo zastanawiał się nad tym, czego dowiedział się w kolonii. Poza nim i wodzem nikt nawet o tym nie słyszał. Grave skutecznie zamknął usta nawet kapitanowi Białej Gwardii.
Meren nagle przypomniał sobie doświadczonego dowódcę i zaczął się zastanawiać, co on właściwie począł. Po szczerzej rozmowie z przywódcą Najemników kapitan Deemer całkiem stracił swój zapał w posłudze królowi jako Gwardzista. Doskonale rozumiał, czego dopuścił się król odmawiając zbrojnej pomocy synowi, a nawet wspierając jego wrogów. Zdrada była czymś, czego lud na pewno nie wybaczy władcy. Kapitan przekonał nawet do swojego zdania pozostałych członków Białej Gwardii , którzy przeżyli bitwę o kolonię. Razem spalili swoją chorągiew co było jednoznacznie sprzeciwieniu się władzy króla.
-Nie wiem, co teraz poczniemy- mówił Deemer, gdy Najemnicy minęli już zburzoną bramę grodu.- Mam jednak nadzieję, że Niebiosa będą nam sprzyjać.
-Na pewno- odparł wtedy Grave uśmiechając się mimo wielu trosk, jakie wciąż go dręczyły.- Sprawiedliwość na pewno będzie wynagrodzona.
I odwróciwszy się ruszył przed siebie tą samą drogą, jaką przybył do tego miejsca.
Kolonia. Na samą myśl o niej Meren miał zmienne odczucia. Na początku było to zwyczajnie kolejne zadanie, potem cmentarzysko, gdzie zostawił wielu towarzyszy i jednocześnie jakąś część siebie. Na koniec jednak stała się zakończeniem kolejnego rozdziału historii, którą rozpoczął sam Grave. Młodzieniec nie zdecydował się na wybór żadnej z tych wersji, bo wiedział, że wszystkie są jednakowo słuszne.
Rytmiczne stąpania rumaka znów wprowadziło go w stan półsnu i ponownie przeniosło w przeszłość. Tym razem Meren widział Terkha, który swoimi potężnymi ramionami obejmuje Grave'a.
-Czy jeszcze kiedyś się spotkamy?- zapytał wódz ze słyszalną nutą wzruszenia w głosie.
-Może tak, może nie- odparł Terkh, ale zaraz spochmurniał przyglądając się uważnie ludzkiemu przyjacielowi.- Gdyby wszyscy ludzie być tacy, jak ty, Terkh nie trwożyć się o pokój między nasze rasy. Niestety ty być wyjątkowy, Ghrev.
Grave pokiwał z powagą głową.
-Jestem wyjątkowy- odparł i znów objął orczego towarzysza.
Meren przyglądał się tej scenie sam nie wierząc, że nie jest to jedynie sen kogoś, kto marzy o pokoju. Rzeczywistość stała się faktem i pierwszy raz w historii orkowie stanęli ramię w ramię z ludźmi.
Meren otrząsnął się nagle z półsnu, bo dosłyszał wokół siebie liczne głosy. Na początku pomyślał, że Najemnicy w końcu dotarli do jakiegoś miasta, ale gdy tylko otworzył oczy zdał sobie sprawę, że owe głosy należą właśnie do Najemników. Wszyscy gorączkowo rozmawiali, choć na pewno każdy z nich był równie zmęczony, co Meren.
-Co się dzieje, Sartusie?- zapytał spoglądając na przejeżdżającego obok Przepowiadacza Pogody.
-Wystarczy sięgnąć dalej wzrokiem- odparł Sartus nie odrywając spojrzenia od jakiegoś odległego punktu.
Meren również wytężył wzrok i dostrzegł w oddali tumany kurzu.
-Gdzie jesteśmy?- zapytał nie spodziewając się jakiejkolwiek odpowiedzi.
-Nie wiem dokładnie- odparł mu jednak Sartus- ale na pewno gdzieś blisko wody. Zaduch się rozproszył.
Młodzieniec, choć nie miał tak nietypowych umiejętności, jak Sartus bez trudu zauważył zmianę powietrza.
-Zewrzeć szyk!- rozległ się nagle okrzyk Grave'a.
Najemnicy na rozkaz zbliżyli się do siebie. Wszyscy odruchowo napięli mięśnie. Dłonie opadły w stronę głowic mieczy. Teraz sen już nie zamykał powiek. Nawet konie parskały zniecierpliwione, jakby tylko czekając aż zdarzy się coś całkowicie niespodziewanego. Wiatr ucichł zupełnie.
Książę przyglądał się porwanej mapie leżącej na stole, który wydawał się równie zniszczony jak papier, a i twórcą tych zniszczeń było to samo źródło – człowiek. Aaron zastanawiał się, czy w ogóle ludzkość przyczyniła się do czegokolwiek dobrego na tym świecie. Odkąd pamiętał kojarzył, że jego rodacy w rzeczywistości nigdy nie przenosili pokoju. Już pierwszy król Kardii i założyciel Wielkiego Królestwa – jak je przez krótki czas nazywano – musiał zniżać się do poziomu barbarzyńców i piratów, by zjednoczyć wszystkie plemiona zamieszkujące współczesną Kardię pod jednym sztandarem. I wcale nie pytał, czy aby wszyscy się na to godzą. Dla tym, którzy się sprzeciwiali miał tylko jedno – stryczek. Wielu owych ,,buntowników” zanim skończyło na szubienicy było torturowanych i dręczonych tak bardzo, że podczas egzekucji nie byli już ludźmi, ale pozbawionymi duszy roślinami. I to wszyscy historycy, a nawet mieszkańcy Wielkiego Królestwa do dziś uważają za szlachetność i wspaniałomyślność króla Geniusa I. Książę zastanawiał się teraz, czy ludzie nie zostali stworzeni tylko po to, by zadawać ból i niszczyć. Jednak nie po to tu był, nie po to by zadręczać się takimi myślami. Cóż jednak mógł na to poradzić, skoro wszystko, co go w tej chwili otaczało wydawało się jak najbardziej potwierdzać jego czarne myśli.
Aaron podniósł głowę by spojrzeć z resztek dawnej wieży strażniczej na okolicę. Śmierć i pożoga. Tyle zrobił tu człowiek.
-Panie!- do kwatery głównej wszedł wysoki mężczyzna z czupryną ciemnych włosów pospiesznie przyciętą jakimś nożem i kilkutygodniowym zarostem na twarzy.
-Witaj, Marthusie- odparł książę rozkładając ręce na widok swego jedynego prawdziwego przyjaciela. Jednak lord nie padł mu w objęcia, ale odchrząknął wskazując w stronę drzwi. Książe dostrzegł w jego oczach słowa, których nikt inny nie zdołałby wyczytać - ,,Nie teraz, panie”.
Do ruin wieży wszedł zdyszany mężczyzna z krótkim mieczem u pasa i drewnianą tubą przewieszoną przez ramię.
-Panie!- zawołał kłaniając się.- Na drugim brzegu rzeki, od strony południa, coś się dzieje. Mniemam, że wróg szykuje się do kolejnego uderzenia.
-Tak, tak...- odparł posępnie książę. ,,Wojna – pomyślał od razu. - ,,Tylko tyle mi zostało.”- Niech więc tak będzie- dodał spoglądając na Marthusa.- Niech mangonele i frondibole przygotują się do ostrzału barek. Przemieśćcie też tam jeden z oddziałów pikinierów, mogą się przydać.
Obserwator, który dostrzegł poruszenie odszedł wiedząc, że rozkazy nie są kierowane do niego. Zaraz za nim ruszył lord Kard, ale książę zawołał za nim.
-Słucham, panie- odparł Marthus odwracając się do przyszłego władcy.
-Powiedz mi, bracie, kiedy wreszcie spotkamy się jak dwaj przyjaciele i będziemy rozmawiać jak przyjaciele.
-Wybacz, panie, ale nie znam odpowiedzi na to pytanie.
-Ty zawsze rzeczowy, Marthusie.- Książę zaśmiał się gorzko.- Miejmy nadzieję, że kiedyś razem odpoczniemy od wojny.
-Miejmy nadzieję- odparł jak echo Marthus i opuścił kwaterę znów zostawiając księcia samego z nieznośnymi myślami.
Prawie pięćdziesięciu jeźdźców odzianych w błękit wyłoniło się zza jednego ze wzgórz i galopem ruszyła w stronę ustawionych na brzegu barek. Strażnicy od razu chwycili za broń, ale gdy tylko rozpoznali napastników poczęli się cofać. Wydawało im się, że dostrzegli duchy, bo już nie raz słyszeli plotki o rzekomej śmierci większości Najemników. Wraz z nimi miał zginąć Grave, ten, którego obawiali się najbardziej. Jednak teraz szarżował na czele kolumny z uniesionym wysoko nad głową mieczem, którego sam nazywał Pustynnym Wiatrem. I ten błękit... raził w oczy niczym Niebiańskie światło przeklętego sługę ciemności.
Strażnicy nie wytrzymali długo na swoich pozycjach. Porzucając na piaszczystym brzegu długie włócznie i piki odwrócili się jak jeden mąż, pędząc w stronę widocznego z tej odległości obozu wojsk lorda Mornehry. Zaledwie kilku z nich pozostało na stanowiskach, chociaż wiedzieli, że czeka ich pewna śmierć. Uciekający towarzysze spoglądali tylko za siebie i kręcili ze smutkiem głowami widząc, jak rozpędzeni jeźdźcy miażdżą pozostałych obrońców szarżą z dwóch stron. Nikt z tych kilku nie ostał się przy życiu.
-Z koni!- krzyknął Grave zeskakując z kulbaki i podchodząc do wciąż żyjącego strażnika. Wojownik miał na boku szeroką szramę z której ciekła krew.- Wybacz wojowniku- rzekł Grave pochylając się nad nim.- Winieneś stąd uciec.
Strażnik zaśmiał się plując krwią.
-Gdzie... uciec- wycharczał.- I tak... zginąłbym... w bezcelowej walce. Z twojej... ręki to zaszczyt... umierać.
I zamknąwszy oczy wydał ostatnie tchnienie, z którym opuściła go również dusza. Grave znieruchomiał nad ciałem zabitego zdając sobie sprawę, że ów wojownik nie miał innego wyboru, jak tylko zginąć mężnie, bo do mężnego życia nie miał możliwości.
-Wodzu?- zagadnął Sartus siadając na burcie jednej za barek.- Nie powinniśmy ruszać?
Grave odwrócił wzrok od martwego wojownika i wstał kiwając energicznie głową.
-Powinniśmy- odparł spoglądając na stojące przed nim barki.- Załadujcie do nich konie, będą nam potrzebne.
-Ale czy to nie zajmie zbyt wiele czasu?- zdziwił się Garm, który zaczną już odpinać swój bagaż od siodła wierzchowca.
-Nie na tyle, byśmy mogli zaniechać tej próby. Musimy zabrać konie, by wystarczająco szybko wrócić do domu. Nie chcę spędzać tu zbyt wiele czasu. Najemnicy czekają na nasz powrót.
Wszyscy pokiwali twierdząco głowami i zabrali się do pracy.
Lord Augustus Mornehra uważnie śledził wzrokiem każde poruszenie na linii frontu. Stąd każdy żołnierz wydawał mu się mały, niczym mrówka, ale w rzeczywistości oni wcale nie byli więksi. Szli przecież tam, gdzie on – lord Mornehra – im kazał. Robili co im kazał, a nawet mówili, co tylko im rozkazał. To właśnie on był tu panem... panem mrówek, które mógł wysłać na śmierć, gdy tylko by tego zapragnął. Zastanawiał się, dlaczego tak w zasadzie jeszcze tego nie zrobił, ale zaraz przypomniał sobie, że przecież musiał czekać. Sam nie wiedział właściwie dlaczego wciąż czekał, ale mimo wszystko robił to. Praktycznie od wczoraj stał tak bez ruchu wlepiając swoje chciwe spojrzenie w wrogi obóz, ze szczególną intensywnością skupiając się na starej, zawalonej wieży, z której pozostały tylko fundamenty. To właśnie tam chciał uderzyć, ale z jakiegoś powodu wciąż się powstrzymywał. Może dlatego, że domyślał się konsekwencji? Sam nie potrafił tego wyjaśnić. W prawdzie obawiał się nieco zmian, jakie zajdą po śmierci księcia, ale jednocześnie bardzo ich pragnął. W końcu zaczął to wszystko w głębi duszy czując, że dąży tylko do tego jednego. Potrzebował władzy, aby zemścić się na dawnych wrogach, którzy gardzili nim, jak śmieciem. Ale teraz to on był władcą, a wkrótce miał się stać jeszcze potężniejszy. Wkrótce wszystko, o co tutaj walczono, miało stać się jego.
-Lordzie!- zza jakiegoś skalnego rumowiska wyłonił się smukły młodzieniec odziany w zadurzą przeszywnicę i kanciasty hełm, który zbyt często opadał mu na czoło. Za nim ciągnęła spora grupa ludzi podobnie ubranych i z niemal identycznym przestrachem w oczach.
-Kim jesteś?- zapytał Mornehra nie ukrywając pogardy.- I czego chcesz ode mnie?
-Lordzie...- powtórzył zdyszany młodzieniec.- Południowa przeprawa wzięta. Wróg zdobył barki.
-Co?!- ryknął lord pochylając się do tyłu.- Jak to możliwe!
-Najemnicy, mój panie- załkał młodzieniec niemal padając przed władcą na kolana.- Najemnicy napadli nas, gdyśmy się tego nie spodziewali. Rozbili obronę barek i najpewniej wkrótce je spalą. Może nawet przypuszczą szturm na...
-Jakim prawem!?- ryknął lord i z rozmachem wyrżnął młodzieńca w twarz.- Jakim prawem pojawili się tu ci przeklęci zdrajcy? Kto ich do diabła prowadzi? Mów, głupcze, bo każę cię wychłostać!
-To on- jęknął młodzieniec.- To ten Grave.
-Łżesz- syknął Mornehra przez zaciśnięte zęby.- Łżesz, jak pies!
-Nie, panie, nie...
Lord zamachnął się potężnie prawą nogą, ale cios nie spadł.
-Uspokój się, człowieku- zabrzmiały czyjeś słowa z nutką szaleństwa w głosie.- On mówi prawdę.
Gdy tylko Mornehra pokiwał spokojnie głową zaklęcie obezwładnienie minęło. Lord odwrócił się do stojącego tuż za nim Arcyrusa.
-Jeszcze raz to zrobisz, a ciebie też zabiję. Teraz jednak nie mam na to czasu.
Czarny Mag roześmiał się, ale lord nie zwracał na niego uwagi.
-Trzeba wysłać wojska do barek, niech je odbiją i ocalą tyle, ile zdołają. Musimy przecież przeprowadzić szturm. Dość już się naczekaliśmy. Straciliśmy cenny czas i do tego równie cenne barki. Teraz desant będzie znacznie mniej liczny. Poza tym...
Mornehra znów rzucił wściekłe spojrzenie Arcyrusowi.
-Mówiłeś, że oni nie żyją!- syknął podchodząc tak blisko, że ich twarze niemal się zetknęły.
-Nie przekręcaj moich słów, człowieku- odparł Czarny Mag.- Mówiłem, że najpewniej nie przeżyją, ale niczego nie gwarantowałem. Stwierdziłem tylko, że Grave już nam nie przeszkodzi, bo albo stracił życie, albo ducha.
-Czyżby?- zapytał kpiąco Mornehra ignorując błyski szaleństwa w oczach Arcyrusa.- Więc jakim prawem to on dowodził szturmem na nasze barki?
Czarny Mag cofnął się zdezorientowany.
-To... niemożliwie- jęknął.- Zabiłem go... na pewno pozbawiłem go ducha. On powinien być trupem.
-Ale nie jest.- Głos lorda dźwięczał niczym stal.
-Więc teraz go zabiję.- Arcyrus zaśmiał się szaleńczo i zaczął mruczeć słowa mocy.
-Nie!- zaprotestował Mornehra.- Jeżeli teraz mnie opuścisz kto zabije księcia. Musisz wypełnić obietnicę. Bez tego nie dostaniesz swojej armii.
-Ale zanim wyślesz wojska...
-Nie- ponownie zaprzeczył lord.- Mam tu walczyć z ludźmi, a nie ścigać się z czasem. Wypełnij swoją powinność, a będziesz mógł dokończyć zadawnione sprawy. Zabijesz Grave'a, ale najpierw zrób to samo z księciem.
Amus wciąż poganiał wierzchowca widząc w oddali zburzone zabudowania dawnego portu, które stały się teraz głównym obozem wojsk księcia Aarona. Mistrz Zakonu Słońca pędził co koń wyskoczy już od kilku dni, by w porę dotrzeć na miejsce i zdołać zapobiec tragedii. Rudowłosa kobieta, która ostrzegła go o planach zamachu na życie spadkobiercy króla Theodorusa pędziła tuż za nim. Jej wierzchowiec znacznie wolniej się męczył nie musząc dźwigać rosłego mężczyzny odzianego w ciężką zbroję zakonną. Jednak gdyby nie owa zbroja i znajomości Amusa nie udałoby im się dotrzeć tu w tak szybkim tempie. Na szczęście w komandoriach zakonnych było dość wypoczętych koni, by odstąpić je ludziom pędzącym do księcia Aarona Rivesa z niezwykle ważnym poselstwem.
-Szybciej, pani- krzyknął przez ramię Amus krztusząc się pyłem, jaki wzbijał się spod kopyt wierzchowca.- Nie możemy się spóźnić...
-Doskonale to rozumiem, mistrzu- odparła kobieta przekrzykując wijący w uszach wiatr.- Teraz to właśnie czas jest naszym największym wrogiem.
Po tej krótkiej wymianie zdań nie odezwali się już do siebie ani słowem. Oboje utkwili spojrzenie w ruinach dawnego portu wciąż popędzając okrzykami zdyszane wierzchowce zmuszając się do jeszcze większego wysiłku.
Meren poczuł wstrząs, gdy drewniana barka przybiła do brzegu.
-Opuścić śluzę- rozkazał Sartus zeskakując z podwyższenia, które zajmował kapitan barki.
Łańcuchy podtrzymujące przednie wrota zgrzytnęły metalicznie, gdy zdjęto rygiel blokujący kołowrót służący do luzowania łańcuchów. Drewniany pomost runął z trzaskiem na ziemię rozchlapując na wszystkie strony wodę.
Meren pierwszy opuścił barkę ciągnąc za sobą wierzchowca, który wciąż parskał niespokojny. Nie tylko jego zwierze obruszało się bardzo czując nieprzyjemne kołysanie w barce i szum rozbijających się o burtę fal. Młodzieniec zatrzymał się na brzegu widząc otaczający miejsce lądowania barek szwadron ciężkiej jazdy zakonnej.
-Miejmy nadzieję, że zauważyli białą flagę- szepnął Sartus zatrzymując się tuż za Merenem.
Grave zabrał maszt stojący na brzegu i umieścił na nim szeroki płat białego materiału na znak, że nie są wrogami księcia. Jednak wszyscy mieli obawy, czy ktokolwiek poważy ten znak i czy gdy wysiądą na brzeg nie przywitają ich zjeżona ściana włóczni. Póki co wszystko wydawało się iść po ich myśli.
Kiedy tylko wszyscy Najemnicy opuścili barki z szeregu jeźdźców wystąpił wojownik z długą, czarną brodą splecioną w warkocz i zatkniętą za pas. W ręku dzierżył ciężki topór kawaleryjski, a na plecach miał tarczę z symbolem Zakonu Słońca.
-Kim jesteście... obcy?- zapytał, ale zaraz cofnął się zaskoczony rozpoznając barwy Najemników. Jednak to zaskoczenie było niczym w porównaniu z tym, jakiego doznał rycerz, gdy Grave wystąpił z szeregu swoich wojowników.
-Jesteśmy Najemnikami- wyjaśnił spokojnie.- Ostatnio książę uznawał nas za sojuszników nawet wtedy, gdy wysłał nas na pewną śmierć do kolonii karnej, w której zostaliśmy zdradzeni i pobici.
-To już nie moja rzecz... wojowniku- odparł rycerz, ale widać było, że słowa z trudem przechodzą mu przez gardło.
W szeregach jego kawalerii rozległy się szepty i szmery, kiedy wszyscy zebrani wreszcie zdali sobie sprawę kogo otoczyli.
-Więc jak będzie?- zapytał Grave wciąż spokojnym tonem.- Przepuścisz nas?
-Dlaczego miałbym tego nie zrobić?- fuknął zakonnik cofając się w stronę swego wojska.- Wszak jesteście sojusznikami... bardzo mile widzianymi, choć nieproszonymi.
-Dzięki ci, zacny rycerzu- odparł Grave, ale tak, by tamten go nie usłyszał.
Najemnicy długo stali w milczeniu patrząc, jak kawalerzyści się rozstępują.
-I co teraz będzie, wodzu?- zapytał ktoś przerywając ciszę.
Grave wzruszył ramionami.
-Idziemy do księcia- odparł przywódca Najemników ruszając w stronę rumowiska w jakie zamieniło się dawne miasto portowe.- Mam z nim coś do omówienia.
|
|
Wto 17:05, 28 Wrz 2010 |
|
|
|
|
yoko
Mentor
Dołączył: 07 Cze 2010
Posty: 706
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z szarego papieru Płeć: kobieta
|
|
|
|
| | choć wcale nie była ona przytulnym domkiem, z kominkiem i suto zastawionym stołem |
Tutaj chyba bez przecinka po ,,domkiem''.
| | choć na pewno każdy z nich był równie zmęczony, co Meren. |
Tutaj chyba też bez przecinka po ,,zmęczony''.
| | Odkąd pamiętał kojarzył, że jego rodacy w rzeczywistości nigdy nie przenosili pokoju. |
Tutaj przecinek po ,,pamiętał''.
| | Dla tym, którzy się sprzeciwiali miał tylko jedno – stryczek. |
Raczej ,,tych'' miast ,,tym'' Chyba że opuścić słowo ,,dla''.
| | skoro wszystko, co go w tej chwili otaczało wydawało się jak najbardziej potwierdzać jego czarne myśli. |
Tutaj nie wiem, ale może powinien być przecinek po ,,otaczało'' (w końcu to czasowników i zdanie wygląda po części jak wtrącenie). Ale tutaj to ja się pytam
| | -Panie!- do kwatery |
Z dużej ,,do''.
| | dparł książę rozkładając ręce na widok swego jedynego prawdziwego przyjaciela. Jednak lord nie padł mu w objęcia, ale odchrząknął wskazując w stronę drzwi. |
Teraz tak. To wygląda (drugie zdanie), jak połączenie dwóch zdań podrzędnych. W końcu jednak a ale to prawie to samo. Toteż należałoby albo opuścić słowo jednak, albo (prędzej) podzielić to na dwa zdania. Bądź inaczej to skonstruować.
| | -Ty zawsze rzeczowy, Marthusie.. |
Nie błąd, ale zdanie nieładnie zbudowane. Bardziej:
Jak zawsze rzeczowy.
No, jeszcze trochę mi zostało. Zaraz dokończę.
EDIT
| | ale gdy tylko rozpoznali napastników poczęli się cofać |
Przecinek po ,,napastników''.
| | Uciekający towarzysze spoglądali tylko za siebie i kręcili ze smutkiem głowami widząc, jak rozpędzeni jeźdźcy miażdżą pozostałych obrońców szarżą z dwóch stron |
Jak uciekają, to... Inaczej. Wyobrażając sobie tą sytuację, wydaje się to zbyt dziwne. Biegną i jednocześnie kręcą głową ze smutkiem. Mogą przeklinać, zaciskać pięści. Ale trudno żeby kręcili głowami. Rozumiesz? Może się mylę. Ale no, mówię, co myślę.
| | Robili co im kazał, |
Tutaj chyba przecinek po ,,robili''.
| | Zastanawiał się, dlaczego tak w zasadzie jeszcze tego nie zrobił |
Widzisz, prawda? Coś nie tak.
| | Zastanawiał się, dlaczego tak w zasadzie jeszcze tego nie zrobił, ale zaraz przypomniał sobie, że przecież musiał czekać. Sam nie wiedział właściwie dlaczego wciąż czekał |
Z jakiej przyczyny, czemu...
| | -Lordzie!- zza jakiegoś skalnego rumowiska |
Z dużej ,,zza''.
| | Jeżeli teraz mnie opuścisz kto zabije księcia. |
Przecinek po ,,opuścisz'' i tutaj chyba znak zapytania.
| | dawnego portu wciąż popędzając okrzykami zdyszane wierzchowce zmuszając się do jeszcze większego wysiłku. |
Chociaż nie stawiasz przecinków przed imiesłowami przysłówkowymi, to jednak tutaj przydałby się przecinek, albo spójnik ( na pewno spójnik,przecinek jednak nie)
| | i czy gdy wysiądą na brzeg nie przywitają ich zjeżona ściana włóczni. |
Przecinek po ,,brzeg''.
| | Póki co wszystko wydawało się iść po ich myśli.
|
Po ,,póki co''. Chyba.
To by było na tyle. Jak zwykle, poziom bardzo wysoki. Gratuluję
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez yoko dnia Wto 19:09, 28 Wrz 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Wto 18:43, 28 Wrz 2010 |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|