Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Dictum Acerbum, Prolog. |
|
"Dictum Acerbum", Prolog.
(Problem z przypisami, będzie trzeba przewijać, przepraszam za utrudnienia. Jakby były literówki to wytykać i ganić - nie jestem w stanie ogarnąć redakcji całego tekstu, przyda się więc Wasza pomoc ;>)
Przez otwarte na oścież okno wpadało orzeźwiające powietrze wprawiając białe, haftowane firanki w delikatny ruch, falowały niczym para zakochanych szczęśliwców nie zważających już na cały świat i odkrywających, że poza miłością uniwersum to ma do zaoferowania tylko jakieś odpadki, tworzywa sztuczne z lekko zadrapaną etykietką "szczęście". Wzrok miał wlepiony w nieistniejący punkt na horyzoncie, wymysł abstrakcji, jakże to niesamowite mieć spojrzenie umiejscowione Nigdzie. Niby coś tam jest, ale tak naprawdę można uznać, że brakuje konkretu, jasnego celu i powołania dla tego narządu. Stał sobie ubrany w niebieską koszulę na krótki rękaw, która wisiała na nim luźno, zakrywając czarny pasek z niewielką metalową klamrą spinającą na podbrzuszu jasnoniebieskie jeansy. Nie miał na nogach ani butów, ani skarpetek. Stał na ciepłym dywanie przedstawiającym jakieś geometryczne, acz bliżej nieznane naturze kształty - jakieś romby, kwadraty i koła w kolorach zieleni, żółci i błękitu. Za pomocą rąk podtrzymywał ciężar swojego ciała opierając go o parapet.
Teraz... Tak, teraz jest pełen doświadczenia i marzycielsko spoglądając w dal rozumie, że nie ma przyszłości (no future, but there is some hope). Jest tylko przeszłość i teraźniejszość, te dwie formy "tu teraz" oraz "było". "Będzie" to już tylko jakieś tam marne i niewarte rozważań gdybanie, coś, czego nie ma. Przyszłość nie istnieje. Jest jedynie obraz tego, co się dzieje oraz wspomnienia, film kręcony nieustannie (no, prawie) przez ludzką pamięć. Przyszłość ma niby-rację bytu jedynie w jednej sytuacji - gdy rozpatrujemy opcję "poza czasem", gdy wszystko jest teraz z zaznaczeniem chronologicznej kolejności na osi. Wtedy czas future istnieje - nie jest, ale istnieje właśnie. Widzimy całą oś, ale wybiegając w przód rozumiemy, że względem przeszłości dalsza część jest przyszłością. Potrzebny jest punkt odniesienia. To, właśnie to, czym jest teraz okno, głaszczący nieogoloną jeszcze (ranek, kto by myślał zaraz po obudzeniu...) twarz wiaterek i parapet nieśmiało, choć zdradziecko wbijający się w dłonie ostrym kantem pozostawiając czerwoną szramę, która zniknie najdalej za godzinę. A może nie? Przyszłość pokaże. Wtedy, gdy stanie się teraźniejszością, a ona przeszłością. I tak to wszystko goni do przodu, goni, goni, ciach, ucinamy i co dalej? Już nie gonimy. Spokój, szczęście, miłość. Skończyło się, można sobie pozwolić na luksus wspominania. Ciekawe, gdzie teraz jest Wiktor i co porabia.
To wszystko było warte włożonej pracy, by teraz spoglądać na płonące Imperium.
***
Myślał, że ten rytuał strefy profanum będzie go prześladował już na zawsze. Życie nie było ani buddyjskim kołem, ani idealnie prostą linią o wyraźnie zarysowanych końcach, punktach A i B. Nie było dążenia od A do B. Wszystko zlewało się w jedną kliszę wyjętą z tych aparatów starej marki, jakieś tam pojedyncze zdjęcia splecione w wątpliwej autentyczności całość. Każdy gest, każde słowo, każda czynność stawała się przyłożeniem woli do szablonu ułożonego nie przez ludzi, ale przez Zgromadzenie: byt wielki, potężny, jednocześnie rzeczywisty i nieistniejący. Człowiek był indywidualistą, dopóki wiedziony torturą samotności i chęcią uspołecznienia się nie zbierał się w mniejsze i większe grupki, wtedy wola ogółu zastępowała wolę jednostki. Wola ogółu była wolą jednostki, ogół był ogółem, ale nie był jednostką, która była częścią ogółu, kwadrat jest prostokątem, prostokąt nie jest kwadratem. Jednostki nie było, bo przecież pewne rzeczy stały się automatyczne i oczywiste, a o oczywistościach się nie mówi. Prawdziwy indywidualizm wymarł zupełnie i nikt nie mógł z całą pewnością powiedzieć o sobie, że takim to osobnikiem jest. Cokolwiek by nie robił, zawsze przyłoży rękę, słowo i wolę do szablonu, choćby nie wiadomo jak tego nie chciał. Pewne wzory wniknęły tak głęboko w istotę człowieczeństwa, że znikły z nich nawet pierwotnie obecne niewiadome, wszelkie iksy i igreki były wyłączone przed nawias, a potem po prostu zastąpione ogólnie (to znaczy przyjętymi przez ogół) liczbami wiadomymi. Kto zatem mógłby być indywidualistą? Samotnik, tylko samotnik, który pozbyłby się całej socjologicznej i psychologicznej matematyki, pozostawał mu tylko niczym nie zdegenerowany nienaruszony humanizm instynktu. To ktoś, dla kogo nie ma to i to, nie ma nic, co by się wiązało z tamto. Jest coś absolutnie nowego, niezwykłego i tworzącego się. Wtedy dopiero osobnik taki staje się indywidualistą, bo nie jest związany z żadną grupą myślącą. Romantyczne budowanie nowego, idealnego świata, Arkadii samotności, Edenu bez węża i Ewy. Adama zresztą też.
Jednak pozbycie się szablonu było ponad siły biednego Olka, który klął (nie rozpaczał, a klął właśnie - wyrażał się gniewem i nienawiścią, nie rozpaczą i lękiem, typowy samiec, skurczybyk) i dalej użerał się ze swym życiem. Nie cierpiał bynajmniej z powodu odczuwanej niewoli narzucanej przez system
(bo czym była wolność? Stan, wspólna nazwa wymyślona dla określenia grupy zachowań, to, że mogę powiedzieć, co chcę, mogę iść gdzie chcę, mogę zrobić co chcę, mogę co chcę, co chcę, chcę...)
ale rutyny. Nawet w zawodzie dziennikarza, czyli takim, w którym rutyna nie powinna mieć racji bytu, gdzie jest bieg, bieg od wydarzenia do wydarzenia, od zdarzenia do zdarzenia, od słowa do słowa, cierpienie, radość, rocznica, koncert, katastrofa - wszystko zbierało się w jedno i nie pozwalało, by odetchnąć. I tak było na początku. Jednak z czasem Aleksander zaczął zauważać, że coś (uniwersalne słowo określające wszystko, czego inaczej nie da się nazwać, można je zaliczyć do grupy słów nieświadomie/powszechnie metafizycznych) jednak nie zgadza się w tym wzorze. Może wyliczenia były niepoprawne, mogło tak być, zwłaszcza, że szablon nie lubił, gdy ktoś się pomyli przy jego obliczaniu. Także opisywanie zlotu motocyklistów w Tolkmicku, samobójczej śmierci pani Orzechowskiej, koncertu Vadera, który nie tak dawno odbył się w klubie Echo, czy akcji wolontariatu Caritas na rzecz ofiar wielkiej wichury gdzieś tam na zachodzie przestało być przygodą, życiem na szlaku i w słodkich niewygodach, lecz stało się rutyną - przeklętym słowem, po którego wypowiedzeniu należy zawsze splunąć przez lewe ramię (pfu!), gdyż samo Licho nie wywoływało tylu nieszczęść, co właśnie bożek śmierci zawodowo-społecznej, jakim jest Rutyna.
Wtedy właśnie wzbudził się w Aleksandrze cichy bunt, tłumiony przez wzór na poprawnego obywatela, dzięki któremu utrzymywany był porządek i ład na świecie. Nie wyrażał głośno swego niezadowolenia będąc pewnym, że nikt nie odbierze jego słów, formy, która jest nakładana na myśli często całkowicie je zniekształcając próbą upiększenia bądź brakiem odpowiednich środków artystycznych, nie odbierze jego słów tak, jak należało. W tym leżał cały problem. Myśli były doskonałą formą intencji, słowa jej niepoprawną imitacją. Alek chciał zmiany, jednak nie był dokładnie świadom, jakiej. Nie chciał wolności, chciał zainteresowania duchowego, rozrywki metafizycznej, różowych lodów dla ochłody rozgrzanego żarem ducha. Krótko mówiąc: realizacji siebie. Ale system nie chciał mu tego dać, to nie on był najważniejszy, tylko społeczeństwo. A dla społeczeństwa będzie lepiej, gdy on będzie pracował jako rzemieślnik, nie jako artysta tworzący wyszukane, karmiące ducha formy. Aleksander rozumiał to i po cichutku szanował, tak, by nikt nie zauważył, że w ogóle zwraca na to uwagę. Bo to już było zastanawianie się nad oczywistością, powrót ad fontes, czyli do tyłu, do tyłu, co to znaczy, skąd się wzięło, czemu niebieskie jest niebieskie, a nie zielone, a gdzie indziej niebieskie is blue, but not green. Czemu dom, czemu drzewo, czy drzewo nadal byłoby drzewem, gdybyśmy nie nazwali tego drzewem lub tree lub lignum? To jest oczywistość, tak po prostu jest, gdzieś wszak musi być początek definicji. Fundament dla ogromnych gmachów i pałaców w postaci definicji, literatury i nauki. Gdy tego zabraknie nagle okazuje się, jacy nadzy jesteśmy i jak nam bardzo zimno (bądź gorąco, czemu nie).
I właśnie wtedy Los, Fatum, Opatrzność, Niesamowity Przypadek, Karma (niepotrzebne skreślić) pokazał mu coś (ach, to słowo!) ciekawego. W najodpowiedniejszym momencie zadziałał mechanizm, wzór na funkcję kwadratową aikskwadratplusbeiksplusce, znana wszystkim parabola (bynajmniej nie ta znana z przypowieści biblijnych, literaci i filologowie zakichani, bądźmy poważni, mathematics is the queen of sciences) której ramiona są skierowane w górę. Lot ptaka wodnego, który spada z niesamowitą prędkością ku wierzchołkowi, rybie zapewniającej mu przetrwanie, a następnie wznoszącemu się z powrotem w przestworza.
***
Nigdy nie myślałem, że trafię do zakładu dla umysłowo chorych. Cześć, nazywam się Aleksander Twardowski i mam 24 lata. Te białe ściany*, niekończące się korytarze i szeregi drzwi po obu stronach (jak domki w tych zapadłych wsiach na końcu świata, jak na przykład tej, w której się wychowałem: no kurczę, jedna dłuuuga droga i po obu stronach dom przy domu, jak wojsko. Czuję się, jakbym był generałem albo innym Hitlerem, który kroczy między szeregami.), a najgorsze są izolatki. Nawet, gdy ogląda je się z zewnątrz. Jakoś tak kojarzą się ze zniewoleniem, ale takim miękkim**. Żelazne drzwi, mało miejsca, a w środku jakbyś głową nie tłukł, tak łeb cały. Istna tortura dla co niektórych. Ale to dla ich dobra. Brrr, upiorne.
Nie, może Was to zdziwi, ale nie czułem się przeznaczony do tego miejsca. Ale czy ktokolwiek się czuje? Słyszałem wielokrotnie po tym, jak kumple wygłaszali mi swoje poglądy na tematy egzystencjalne zdanie, które ośmielę się sparafrazować: "Chyba powinni mnie zamknąć w psychiatryku" i dodaj do tego ironiczny bądź wesoło-smutny uśmieszek. Znacie to? Bo ja aż za dobrze. Większość z tych ludzi chyba nie wiedziała, co mówi. Chyba? Z pewnością! Przynajmniej większość. Ach, do diabła z tym.
W każdym razie nie widziałem zbyt wielu wariatów w dosłownym tego słowa znaczeniu. Poupychali ich po kątach, żeby nie przeszkadzali. Było trochę policji, trochę lekarzy, trochę czartjedenwiekogo i parę takich hien jak ja. Ach tak, przepraszam! Zacząłem się przedstawiać, ale nie zakończyłem. Otóż pracuję jako dziennikarz dla jakiegoś brukowca***. Nie mam żony, miałem dziewczynę w luźnym związku, ale rozstaliśmy się kilka miesięcy temu. Niech ją bies zeżre. Smacznego, ja bym się na to nie porwał. Wiecie, że ona... Ach, nieważne. Po prostu. Niech ją bies. Ale za to poznałem Karolinę, ale o tym może zaraz. Dzieci również nie mam. Psa też, ni kota. Jestem sam, samiusieńki w moim mieszkanku na 6 piętrze w bloku położonym jedną dzielnicę od centrum miasta. Żyje się jak żyje, jest ok.
Wspomniałem o Karolinie - niby nic, a jednak... Znaczy nie, że nic, że nic, tylko, że nic w innym sensie... To znaczy ja ją dopiero poznałem. Kiedy zagubiłem się troszeczkę w korytarzach i piętrach tego budynku zapytałem pierwszego lepszego członka personelu o drogę. Okazała się nim być ładna, choć skromna dziewczyna w - na oko, a moje dziennikarskie oko rzadko mnie zawodzi - moim wieku. Przypominam, są to 24 lata, jakbyście zapomnieli, a wiem, że nie każdy lubi wracać w tył tekstu szukać tych informacji i nie każdy ma dość dobrą pamięć. Nie, nie obrażam Was teraz! Po prostu chcę, by te moje notatki były jak najbardziej czytelne i przystępne, jeśli ktoś będzie na tyle chamski, by wygrzebywać ten mój pamiętnik i na tyle pozbawiony taktu, by go czytać. W każdym razie szybko wywiązała się miła rozmowa, wymieniliśmy numery (telefonów i gadulca) i pożegnaliśmy się, każdy z nas musiał, wiedziony swym Losem i Przeznaczeniem pójść w swoją stronę. Ale się uśmiechnęła miło i zapowiedziała, iż zadzwoni jutro.
Gdyby nie ten jeden przypadek wyszedłbym pewnie w paskudnym humorze bądź totalnie na wszystko obojętny. Zanim się przepchnąłem przez stado innych hien, wyjaśniłem przedstawicielom władz kim jestem i że nie zamierzam zabrać stamtąd swojej szanownej osoby, już byłem lekko poirytowany, ale cóż, praca to praca, żadna nie hańbi (ta, zostańcie dziennikarzyną to się przekonamy...). Zrobiłem kilka zdjęć nieboszczyka, pstryku, pstryku, pogadałem z kilkoma osobami nie dowiadując się niczego ciekawego, zrobiłem notatki zachodząc w głowę, jak mam z tego uformować materiał w przypadku, gdy nawet policja nie jest do końca pewna o co tak naprawdę chodzi****. No ale nic, jak zwykle jakoś sobie dam radę. Nie ma sytuacji bez wyjścia, są tylko sytuacje, w których mamy przesrane.
Więc wyszedłem z budynku szczęśliwy, że mogłem opuścić w końcu to miejsce, w którym, jak już wspomniałem, czułem się troszeczkę nieswojo.
***
Miastem niespecjalnie wstrząsnęła wiadomość, która nawet bez pomocy mediów szybko rozeszła się po ludziach. Taka sztafeta, tylko zamiast pałeczek podaje się informacje. Główną rolę odgrywa tutaj płeć żeńska, jeśli nie z powodu swojej nadgorliwości to z powodu braku konkurencji. Płeć męska albo siedzi sobie wygodnie w swoim the nothing box i nic, absolutnie nic do nich nie dociera albo zwyczajnie wzrusza ramionami przyznając się do typowo samczej filozofii, jaką jest mamtowdupizm.
Niespecjalnie wstrząsnęła, choć była na językach, fakt. To ten sam rodzaj wstrząśnięcia, gdy ludzie dowiadują się, że Gdzieś Tam było trzęsienie ziemi lub inny tego typu kataklizm i zginęło Ileś Tam Tysięcy ludków. Tylko są to najczęściej ludki z klocków albo jakieś abstrakcyjnie istniejące widma. (Halo, halo, my istniejemy, a wy nie, och, umarli? Jakie to straszne, ale oni nie istnieją! Nie znam, nie widzę, więc nie wierzę!) Zaraz idą ochy i achy, ale czy ktoś tak naprawdę się tym przejmuje? Wiadomo, dopóki coś takiego nie dotknie ich samych. Woda jest mokra, prawda? Trudno o bardziej trywialne spostrzeżenie.
Więc znaleziony martwy ludek z klocków wywołał podobne emocje w mieście. Na początku niby próbowano dochodzić, o co tak naprawdę chodzi, ale przyjechał lekarz i szybko postawił diagnozę: SAMOBÓJSTWO.
Ale to naprawdę był ludek z dziecięcych klocków, który rozkładał się i składał na mniejsze fragmenty wiele razy.
***
Przebudziłem się. Ten prozaiczny fakt całkowicie mnie oszołomił. Zawsze rozdziawiałem gębę, nie mogąc zrozumieć tego pstryku-pstryku, podobnego do włącznika światła. Pstryk, żarówka się zapala. Pstryk, teraz zgasła. Bum, a teraz pierdolnęła, przepaliła się. Taki fakt nazywamy chyba ŚMIERCIĄ. Tak jest, ŚMIERCIĄ. Mogę to słowo krzyczeć i krzyczeć jak najgłośniej. ŚMIERĆ, ŚMIERĆ, ŚMIERĆ*****!
Ale wracając do meritum - obudziłem się i jest to fakt pół-empiryczny. Balansuję na krawędzi snu i jawy. Bo przebudzenie się nie oznacza całkowitej świadomości. W sumie moje poprzednie porównanie nie było do końca poprawne - pobudka to taka migająca żarówka, która się jeszcze zastanawia, czy w końcu zapalić się, czy dać sobie spokój. Ujmijmy to tak: jest to stan umysłu, w którym nie zdziwiłoby mnie specjalnie, gdyby za oknem latał słoń w pomarańczowych skarpetkach śpiewający głosem Armstronga o kolejnej cegle w murze. Co by było w tym dziwnego, skoro w snach czekają na nas rzeczy kilkakroć dziwniejsze?
Lubię ten stan, między innymi za to, że JESZCZE SIĘ NIE ZACZĘŁO. Jeszcze jestem wolny, jeszcze mój umysł lata. Idę niepewnym krokiem do okna i szarpnięciem odsłaniam firankę, by więcej słoneczka wpadło do pokoju. Zakrywam dłonią oczy, bo jasność mnie uderzyła trochę za mocno. Przyglądam się. Żadnego słonia, za to żywioły świata wciąż toczą swoją egzystencję, latając to tu, to tam i mając w pogardzie nędzny gatunek ludzki. Skończyła się era wróżek spełniających życzenia do północy, kiedy to wilkołaki i wampiry przejmowały pałeczkę.
Truchtam sobie do łazienki. Patrzę w lustro. Odkręcam kran, po czym napełniam kubeczek wodą i bezceremonialnie wylewam ją sobie w twarz
START
Tak jest, zaczęło się. Odzyskałem świadomość. Ale zaraz, zaraz... nie, haha, nie dzisiaj!
ST
Świadomość została odzyskana, ale dziś nie oznacza to tej samej tortury. Rytuał tego chamskiego oblewania lodowato zimną wodą (jak pocałunek mojej byłej w środku stycznia, ale takiego tradycyjnego stycznia) oderwał mnie od tej ukochanej rzeczywistości Coś Pomiędzy. Była to metoda masochistyczna, bolesna, jednak skuteczna******. Dziś jednak postąpiłem trochę za wcześnie i przycisk STOP wcisnąłem tylko do połowy... No i teraz nie wiadomo, czy to jest ST-ART, czy ST-OP. Ech. Eksperymentowanie z taśmą świadomości Poza Czasem może doprowadzić do paradoksów.
Dziś czeka mnie dzień, który będzie zawieszony pomiędzy Świadomością, a Coś Pomiędzy. Jak widać tort można pokroić na dowolne kawałki. Ale jaki jest tego wszystkiego powód?
Dziś miałem wolne, jest sobota. Oczywiście sobota sama w sobie nie dawała mi tego luksusu, jeno ciężka praca. Wczoraj na szybko skleciłem ten artykulik, szef się nie czepiał, więc chyba wszystko było dobrze. No i fajrant. A po drugie dziś miała zadzwonić Karolina. Ale czy zadzwoni?
A może powiedziała tak tylko, żebym się odczepił i poszedł sobie precz?
A może zapomni?
A może ma chłopaka albo jest mężatką?
A może jej się nie spodobam?
A może teraz ma satysfakcję, że nakręciła kolejnego frajera?
A może już powinienem z tym skończyć?
Nigdy nie lubiłem myśli tego typu: są tak nieracjonalne (kto tu mówi o racjonalizmie, c'nie?) i kretyńskie, że aż mi wstyd. Bo przecież biorą się zasadniczo z Nikąd. A jednak... jednak człowieka nieustannie drąży pewien niepokój. Matematyka nie dotyczy relacji międzyludzkich: gdy tylko jakaś dusza/ciało nam się spodoba, z reguły wnet nasze myśli (czy tego sobie życzymy, czy nie; ... najczęściej nie) skupiają się na niej, podczas, gdy inne, matematycznie ważniejsze sprawy schodzą na drugi plan. Jesteśmy pochłonięci detalikiem życia, ale takim, który nadaje jemu całemu sens. (tak? - to się okaże, ale kiedyś... skoro raz, to i dwa, prawda? Ale tamta to była pomyłka. Złamała mnie, choć i tak byłem już nadłamaną trzciną.)
Także póki co muszę się skupić na czymś innym. Na przykład się ogolę. Wezmę piankę, wezmę żyletkę i postaram się nie pociąć twarzy. Pewne, długie pociągnięcia, zero zabawy, choć tak często jest ona potrzebna w życiu (ale ja już jestem *dorosły*!). Długa praktyka, mam to już wypracowane, jeśli ciągle piszesz listy, to po pewnym czasie stajesz się w tej sztuce mistrzem. Podobnie jest z obieraniem ziemniaków. Górnolotnie zaś - jeśli dużo kochasz*******, zaczynasz widzieć w tym chaotyczną prawidłowość. Chaotyczną, ale jednak. Och, jak ja kooooochaaaam oooooksyyyymoooorooooony!
Zegarek wiszący w pokoju, na który spoglądam przez otwarte drzwi łazienki pokazuje mi, że jest 8:07. Wcześnie dziś wstałem. Jak na dzień wolny oczywiście, bo z reguły łączę w sobie nocnego marka z rannym skowronkiem, co przez niektórych odbierane jest jako coś wręcz nieludzkiego. Z drugiej strony... czy to aby na pewno będzie dzień wolny?
(Ale się rozgadałem, widzicie, wcale o niej nie myślę, tylko o innych rzeczach, kompletnie innych, ale o niej nie, wcale, ani trochę, nawet o tym, że ciągle myślę o tym, żeby o niej nie myśleć... cholera.)
Dobra, biegnę smażyć sobie jajecznicę z bekonem (no co, kawaler jestem, wiele więcej po mnie nie oczekujcie...), buziaki, kocham Was i pamiętajcie, ymeinigz ycsyzsw********!
___________________
* Chodzą plotki, iż mają one uspokajać, ale to chyba ponury żart. Biel, biel, biel, wszędzie biel, oszaleć można. Czy Was również w równym stopniu wnerwiają te idealnie białe i czyste ściany z tak wielką nadgorliwością walące po oczach niczym cukierkowy róż świecący w ciemnościach?
** To jak kajdanki z futerkiem, czyż nie?
*** Właściwie to poważanego czasopisma zwanego opiniotwórczym, ale jakiego - tego nie powiem. Przyznam tylko, że go nie lubię i dlatego zwę go jak zwę, oni tego bardzo nie lubią.
**** Zdajecie sobie sprawę, że mojego szefa wcale to nie będzie obchodzić i będzie żądał artykułu na poziomie, zawierającego sensację i przysłowiowe "jajo"?
***** Niesamowicie wkurza mnie fakt, że ŚMIERĆ stała się tematem tabu i użycie słowa ŚMIERĆ doprowadza politycznych poprawniaków do epilepsji, pod warunkiem, że nie jest to ŚMIERĆ pewnego rodzaju.
****** Wielokrotnie nad tym medytując najpierw doszedłem do wniosku, że chciałbym mieć coś takiego dożylnie. Potem doszedłem do wniosku, że lepiej nie, bo w świecie Coś Pomiędzy nie wiadomo, co bym sobie zrobił i gdzie tą igłę wbił.
******* Hm? Już użyłem tego słowa? Józefie Święty, patronie rodziny! Dobra, uznajmy to za skrót myślowy. Yeah?
******** Tak, tak, specjalnie uczyłem się tego wymawiać na takie okazje, słodki ze mnie skurwiel, prawda?
Ostatnio zmieniony przez Gość dnia Czw 21:28, 28 Kwi 2011, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Czw 21:17, 28 Kwi 2011 |
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|